Marcus Heider i Erin Hutchko jechali późną nocą przez most Wright Memorial w Karolinie Północnej.
Droga przed nimi była pusta, zawieszona nad czarną wodą, a gęsta cisza ustępowała jedynie cichym podmuchom wiatru.
Nagle mignął błysk. Światło, tuż przy krawędzi asfaltu. Erin zmarszczyła brwi.
– Widziałeś to? – wyszeptała.
Marcus zwolnił, czując dziwny ucisk w żołądku.
– Tak… ale co to było?
W mroku starego, opuszczonego mostu rozbłysło coś nienaturalnego. W ciemności błyszczały dwie pary oczu. Nie były to przerażone oczy zwierzęcia złapanego w reflektory. Patrzyły spokojnie, niemal świadomie – jakby oceniano ich w milczeniu.

Erin przeszył zimny dreszcz. Sylwetka była rozmazana, niewyraźna, a jednak przytłaczająca. Niezupełnie ludzka, niezupełnie zwierzęca, zawieszona jakby między dwoma światami. Marcus zacisnął dłonie na kierownicy, walcząc z narastającym strachem.
– Powinniśmy stąd odjechać… – szepnęła Erin.
Stworzenie stało w bezruchu. Skinęło lekko głową – czy to był gest rozpoznania? Cisza zgęstniała do granic, czas jakby zatrzymał się w miejscu.
I nagle… zniknęło. Nie rozpłynęło się w cieniu – po prostu przestało istnieć.
Marcus wcisnął pedał gazu. Erin, drżąc, zacisnęła dłonie na siedzeniu.
– Marcus… co myśmy właśnie zobaczyli?

Nie było odpowiedzi. Tylko niewytłumaczalne przekonanie, że napotkali coś, czego ludzki umysł nie powinien pojmować.