Kiedy z mężem kupowaliśmy działkę, postanowiliśmy skorzystać z usług agencji nieruchomości. Chcieliśmy, żeby wszystko odbyło się oficjalnie, z minimalnym ryzykiem i bez niespodzianek.
— Dokumenty są w porządku, brak długów — zapewnił nas agent. — Płot już stoi, działka jest czysta.
Sfinalizowaliśmy umowę, przeprowadziliśmy się i przez dwa lata cieszyliśmy się nowym miejscem: sadziliśmy kwiaty, założyliśmy grządki, wymieniliśmy kilka desek w starym płocie.
Ale pewnego dnia podeszła do mnie sąsiadka — pani Kowalska.

— Elżbieto, powinniście oddać nam część kosztów za płot — zaczęła bez wstępu.
— Przepraszam, o jaki płot chodzi? — zdziwiłam się.
— O ten, który stoi między naszymi działkami. To my go postawiliśmy. Uczciwie byłoby, gdybyście pokryli połowę kosztów.
— Ale on już tam stał, kiedy kupowaliśmy dom. Nikt nam nie mówił, że trzeba za niego płacić.
— Po prostu nie zdążyliśmy tego omówić z poprzednimi właścicielami — odpowiedziała. — Ale teraz jesteście sąsiadami, więc powinniście się dołożyć.
Obiecałam, że to sprawdzę i następnego dnia zadzwoniłam do naszego agenta.

— Płot stał tam już przed transakcją — potwierdził. — A więc jego koszt został wliczony w cenę domu. Sprzedający nie wspominali o żadnych zobowiązaniach wobec sąsiadów.
Postanowiłam też sprawdzić sprawę od strony prawnej. Zgodnie z przepisami, jeśli słupki i belki są na naszej ziemi — płot należy do nas. Wyszłam do ogrodu i sprawdziłam — wszystko faktycznie było na naszej działce.
Następnego dnia ponownie podeszłam do sąsiadki.
— Pani Kowalska, sprawdziłam wszystko. Płot stoi na naszym terenie, a jego koszt został już ujęty w cenie domu, gdy go kupowaliśmy.

— Liczyłam na waszą uczciwość — powiedziała z wyrzutem.
— Jestem uczciwa — odpowiedziałam spokojnie. — Ale nie muszę płacić za coś, czego nie zamawiałam i co już prawnie do mnie należy.
Od tamtej pory relacje z sąsiadami stały się chłodniejsze, ale spokojniejsze — bez niespodziewanych roszczeń. A co najważniejsze — poczuliśmy, że obroniliśmy swoje granice. Dosłownie i w przenośni.